Co niemożliwe – odrzuć, w to co prawdą – wierz…
Zioła prześliczne, z ziemi wygnane przez ślepców,
uniosły się w powietrze, rosną na wysepce.
Tam – marchewnik, lebioda i perz,
kierowane tylko światłem i wiatrem,
wiszą wesołe, jak widzowie na galerii w teatrach.
Rzepak w żółto-złotej rozmowie, którą z słońcem wiedzie,
nareszcie się w całości zdołał wypowiedzieć,
oddycha z ulgą, która wyspę po brzegi napełnia.
Nizinna i kosmata kanianka się wełni,
szczęśliwa, bo pył gwiezdny ją co noc przyprósza.
A dusza
blekotu na tej wysokości
pojęła wszystkie prawdy, z tego pychę rości,
codziennie zadziwiona sobą, budzi się na nowo,
by mądrość swą w powietrzu rozwieszać jak owoc.
I tylko spać sumienie nie daje cykucie,
bo Sokratesa otrucie
jawi się jej na jawie i budzi w malignie:
jak on z potem na czole to płonie to stygnie,
w męce zaciska zęby, aby jęki zdławić,
aż
pada na twarz
i usypia w cieniu… w końskim szczawie.
To jedno mąci nie na długo szczęście wszystkich,
zresztą: wieją płateczki, kołyszą się listki,
źdźbła chciwe lotu
wyspą sterują, spierają się o to
kędy ma lecieć, z jakich wiatrów wolą.
I liść i kwiecie rozpięły kąkole:
mnóstwo ich – pięknych, smukłych, rosłych. Tak, że nagle
czerwienią i fioletem są wyspie jak żagle.
Rosną, wydymają się… I – puchy siejąc ostromleczu –
wyspa leci, przestworze tnąc dziobem jak mieczem.
Zioła prześliczne, z ziemi wygnane przez ślepców,
uniosły się w powietrze, rosną na wysepce.
Tam – marchewnik, lebioda i perz,
kierowane tylko światłem i wiatrem,
wiszą wesołe, jak widzowie na galerii w teatrach.
Rzepak w żółto-złotej rozmowie, którą z słońcem wiedzie,
nareszcie się w całości zdołał wypowiedzieć,
oddycha z ulgą, która wyspę po brzegi napełnia.
Nizinna i kosmata kanianka się wełni,
szczęśliwa, bo pył gwiezdny ją co noc przyprósza.
A dusza
blekotu na tej wysokości
pojęła wszystkie prawdy, z tego pychę rości,
codziennie zadziwiona sobą, budzi się na nowo,
by mądrość swą w powietrzu rozwieszać jak owoc.
I tylko spać sumienie nie daje cykucie,
bo Sokratesa otrucie
jawi się jej na jawie i budzi w malignie:
jak on z potem na czole to płonie to stygnie,
w męce zaciska zęby, aby jęki zdławić,
aż
pada na twarz
i usypia w cieniu… w końskim szczawie.
To jedno mąci nie na długo szczęście wszystkich,
zresztą: wieją płateczki, kołyszą się listki,
źdźbła chciwe lotu
wyspą sterują, spierają się o to
kędy ma lecieć, z jakich wiatrów wolą.
I liść i kwiecie rozpięły kąkole:
mnóstwo ich – pięknych, smukłych, rosłych. Tak, że nagle
czerwienią i fioletem są wyspie jak żagle.
Rosną, wydymają się… I – puchy siejąc ostromleczu –
wyspa leci, przestworze tnąc dziobem jak mieczem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.